Na tropie GMO | ||

Ziarna soi są nie tylko bogate w białko, ale i mają szerokie zastosowanie w kuchni. Jemy je częściej niż nam się wydaje: tofu, sosy sojowe, olej rafinowany będący składnikiem margaryny i majonezu, lecytyna stosowana w wyrobach piekarniczych i cukierniczych – to wszystko powstaje z soi. Ta roślina strączkowa ma jeszcze jedną charakterystyczną cechę – prawie trzy czwarte światowych upraw soi to organizmy zmodyfikowane genetycznie, w skrócie GMO (ang. Genetically Modified Organisms). Co to oznacza w praktyce? Ziarna takiej soi zostały wyposażone w nowe właściwości, które pozwalają jej bronić się przed szkodnikami atakującymi ją, kiedy jeszcze rośnie na polu.
Zmodyfikowane przez przypadek
Czy zawsze wiemy, jaką żywność jemy tak naprawdę: modyfikowaną czy nie? Problem w tym, że organizmy genetycznie modyfikowane rozprzestrzeniają się po cichu. Pyłki transgenicznej kukurydzy lub rzepaku wiatr może przenieść na pole sąsiadów i zapylić ich konwencjonalne uprawy. Inaczej rzecz ma się jednak z soją. Jej rośliny zapylają się same. Pyłki z pól soi genetycznie modyfikowanej mają w tym wypadku niewielkie szanse na wymieszanie się z soją uprawianą tradycyjnie. Zagrożone są za to ziarna podczas zbiorów i po nich. Chodzi o to, że na maszynach rolniczych, ciężarówkach, w silosach i w młynach mogą znajdować się jeszcze resztki uprzednio przetwarzanej soi GMO. Producenci, którzy chcą oznaczać swoje wyroby jako żywność niemodyfikowaną genetycznie, muszą ściśle kontrolować zbiory, transport i przetwarzanie swoich upraw.
Żywność transgeniczną albo choćby tylko z genetycznie modyfikowanymi składnikami, którą możemy spotkać na półkach sklepowych, rozpoznamy po oznakowaniu. Zgodnie z unijnym prawem, na produktach zawierających w swoim składzie więcej niż 0,9% organizmów genetycznie zmodyfikowanych, musi widnieć stosowna informacja. Wyjątek stanowią produkty zwierzęce – taka informacja widnieć nie musi.
Rok temu Agencja Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych przeprowadziła kontrolę żywności pod względem obecności w niej organizmów genetycznie zmodyfikowanych. Co się okazało? Co prawda kontrolerzy nie znaleźli wśród przebadanych artykułów takiego, który zawierałby więcej niż 0,9% GMO w swoim składzie, ale w 10,5% partii soi i jej pochodnych wykryli zawartość organizmów zmodyfikowanych na poziomie niższym od 0,9%, ale wyższym niż 0,1%.
Do produktów, które nie powinny zawierać w swoim składzie organizmów genetycznie modyfikowanych, należy żywność ekologiczna. Prawo zakazuje stosowania w nich GMO powyżej 0,1%, a zatem pozwala na zanieczyszczenie „przypadkowe”. W praktyce bywa z tym jednak różnie choć nadal rzadziej niż w przypadku zwykłych produktów.
Ekologiczne GMO?
Niemiecka Fundacja Warentest przebadała 12 produktów roślinnych, które są zamiennikami mięsa: sojowe kotlety i wyroby z tofu. W ośmiu produktach, w tym w sześciu oznaczonych jako żywność ekologiczna, naukowcy nie wykryli GMO. Niewielkie ilości modyfikowanej soi znaleźli natomiast w trzech testowanych produktach, w tym dwóch z informacją o tym, że to wyroby ekologiczne. W tych trzech produktach soi GMO było mniej niż 0,1%. To soja Roundup-Ready, gatunek soi genetycznie modyfikowanej amerykańskiego koncernu Monsanto, która jest odporna na produkowany przez tę firmę środek przeciw chwastom o nazwie Roundup.
Według informacji niemieckich urzędów zajmujących się kontrolą żywności, najwięcej składników GMO zawierają napoje sojowe przeznaczone dla sportowców i osób dbających o figurę. Najmniej GMO znajduje się zaś w tofu. Jeśli chodzi o pozostałe produkty, to w kukurydzy GMO wykrywa się niewiele. W miodzie, oleju rzepakowym czy ryżu też raczej nie wykrywa się modyfikacji genetycznych.
Nietrwała odporność
Rośliny modyfikowane genetycznie mają być odporne na szkodniki i chwasty, ale jak się okazuje, ta odporność nie trwa wiecznie. W niektórych rejonach świata rośliny GMO przestają być superwytrzymałe: w Indiach zmodyfikowana bawełna jest atakowana przez nowe szkodniki, w USA, Brazylii i Kanadzie wyrastają chwasty, na które środek Roundup nie działa. Skutek takiej sytuacji jest taki, że rośliny – tak jak dawniej – muszą być pryskane innymi chemikaliami.
Podejrzana kukurydza
Zanim odmiana rośliny zmodyfikowanej genetycznie będzie mogła dostać pozwolenie na uprawę, musi przejść szereg badań na zwierzętach, w których wykluczy się jakiekolwiek ryzyko. Niestety te testy rzadko są niezależne, trwają krótko, a ich wyniki często nie są ujawniane. Niektórzy naukowcy krytykują taki stan rzeczy. Jednym z nich jest biolog molekularny, Gilles-Eric Séralini z uniwersytetu w Caen. Udowodnił on w badaniach na szczurach, że trzy odmiany kukurydzy GMO powodują u zwierząt uszkodzenie wątroby i nerek. Jedna z nich to Mon810. W 1998 r. została ona dopuszczona do sprzedaży Unii Europejskiej. Mon810 jest odporna na omacnicę prosowiankę – ćmę, która niszczy uprawy.
W międzyczasie kilka państw członkowskich zdążyło już zakazać uprawy podejrzanej odmiany kukurydzy na swoich terytoriach. Niemcy, Austria, Węgry, Włochy, Grecja, Francja, Walia, Szkocja i Luksemburg uznały, że uprawy Mon810 mogą być niebezpieczne dla środowiska.
Walka z głodem na świecie
Jeśli wierzyć producentom, technologia GMO ma same zalety: „Technologia GMO może zwalczać głód na świecie” – twierdzą. Jednak nie ma jeszcze roślin, które byłyby odporne na dużą suszę lub dawałyby większe plony. Najwięksi światowi producenci GMO: Monsanto, BASF, Bayer & Co. koncentrują się przede wszystkim na odpornych na środki ochrony roślin: kukurydzy, soi i rzepaku, które uprawia się z przeznaczeniem na paszę lub biopaliwo. Takie uprawy nie mają nic wspólnego z walką ze światowym głodem.
Tymczasem niedawno międzynarodowa grupa badaczy wykazała, że nawet bez modyfikacji genetycznych można wyhodować rośliny, które będą bardziej wydajne. W naturalny sposób udało im się zwiększyć zawartość beta-karotenu (czyli prowitaminy A) w kukurydzy.
Komentarze do artykułu: Na tropie GMO